The Woolen Mills. Dublin. 12.32. Słoneczne popołudnie.
Siedzę przy stoliku na zewnątrz kawiarni. Ivo śpi obok mnie w wózku. Drewniany płotek oddzielający kawiarnię od ulicy jest dla mnie niewidzialny. Czuję jakbym była częścią tego irlandzkiego, żywego, pędzącego tłumu.
Patrzę na most. Patrzę na ludzi. Biorę jeszcze jeden łyk kawy. Pyszna jest. Rzadko używam tego słowa. Pyszna – powtarzam w myślach jeszcze raz.
Podparłam ręką brodę. Nie mam żadnych zmartwień – przyznaję się do tego przed samą sobą. A mimo to, w tej pełni szczęścia, której zdarza mi się nie dostrzegać, znajduję jakieś troski. Zupełnie bez sensu. Właśnie przejechał obok mnie autobus pełen męskich istnień opijających zapewne ożenek kolegi. Ivo otworzył jedno oko po czym zamknął je za chwilę.
Kolejny łyk kawy. Bez cukru. Jak zawsze. Dobrze mi. Dobrze mi tu i teraz. Dobrze mi tak w ogóle. Zdjęłam mój brązowy trencz. Słońce cudownie rozgrzewa kawiarniany ogródek. Zamawiam typowe „scones with jam & cream”.
12.41. Czas zwolnił. Jak nigdy. Czuję, że mogłabym siedzieć tutaj godzinami i zupełnie nie odczułabym upływającego czasu.
Siedzę i rozmyślam. Uśmiechnęłam się do siebie. Doceniam tę chwilową beztroskę.
A Wy ją doceniacie?
Brak komentarzy