Jest duże prawdopodobieństwo, że dzisiejsze moje wyznanie okaże się dość intymne i obnaży pewną cechę, którą bardzo głęboko skrywałam do tej pory, i nigdy nie chciałam, aby ujrzała ona światło dzienne.
To było wtorkowe popołudnie. Szłam ze starszakiem za rękę i nagle uslyszałam rozmowę dwóch mężczyzn. Jeden z nich pchał wózek z maluszkiem w środku, a drugi mu towarzyszył. To był świetny widok. Szli sobie wolnym tempem, dziecko drzemało, słońce świeciło a oni zapewne opowiadali sobie jakieś historie ze studiów.
Przyjęło się, że my – kobiety, zniesiemy wszystko. Że na klatę weźmiemy co tylko stanie na naszej drodze. Że mimo tych wszystkich przeklętych przeciwności damy sobie ze wszystkim radę. Ba, śpiewająco sobie poradzimy. Że niestraszne nam te szlaki pod górkę, a łzy ocieramy za chwilę pojawiającym się uśmiechem.
Jeszcze nie tak dawno byłam odpowiedzialna tylko za siebie. Jeszcze nie tak dawno jedynymi moimi zmartwieniami było wstanie na czas do pracy i zaplanowanie sobie ciekawych wakacji. To były moje „zmartwienia”.