Siedział ten post w szkicach kilka miesięcy, aż w końcu nadszedł dzień, aby poprawić w nim literówki [nie znoszę tego robić] i puścić w świat. Jest to 10 zupełnie nic nie wnoszących do Waszego życia faktów o mnie, których się wstydzę, a puszczam je w świat, gdyż publicznie lepiej się walczy z demonami i leczy kompleksy, paradoksalnie. A gdy znajdą się inni, którzy mają podobnie, to już jest szał i od razu dobry dzień gwarantowany ;-)
Pokuszę się o stwierdzenie, że gdy tylko zdecydujemy, że jesteśmy gotowi na dziecko, od razu zaczynamy jakże emocjonujące rozmyślania i rozmowy [czyt. kłótnie] dotyczące imienia, jakie nadamy naszemu maluchowi ;-)
Jak Wam idzie?! Zbieracie siły i kulumujecie determinację, żeby z przytupem w poniedziałek 17.XI zacząć ze mną oczyszczanie?
Bo ja się nie martwię o to, że zapomnę wziąć ze sobą z Polski zapas ulubionych tamponów na wypadek ataku nuklearnego. Ja się nie martwię o to, że już nie kupię w tej Kalifornii mojego ulubionego jogurtu z dużymi kawałkami owoców, które wchodzą mi namiętnie w szczeliny międzyzębowe. Ja się nawet nie martwię o to, że już więcej nie zjem mojego najulubieńszego chleba burgundzkiego o lekko kwaśnym smaku, po który specjalnie jeździmy 10 km od domu.
Czasami myślę, że ta moja głęboko skrywana wrażliwość powinna zostać tam gdzie jej miejsce, czyli w sercu. Często jednak dochodzę do wniosku, że muszę się nią dzielić, gdyż świat jest zbyt brutalny, schematyczny i chłodny, aby pozwalać mu takim zostać.
Jeszcze niedawno byliśmy naszą szczęślivą trójcą w Norwegii i Dublinie, tymczasem mamy już listopad! W szafie na wierzchu mam jeszcze letnie sukienki i okulary, w torebce nadal trzymam nasze paszporty i sztyft przeciwsłoneczny. To niezbity dowód na to, że już czas wziąć się za sumienne przygotowanie do zimy! Listopad za pasem!