Ten odcinek TCP w ogóle nie miał się pojawić na blogu. W ogóle nie miał się pojawić. Nie był ani w moich planach, ani nawet w przypuszczeniach. Przecież ciąża to powinien być taki bezproblemowy czas, w którym siedzimy sobie, ewentualnie polegujemy na sam koniec. Przynoszą nam na tarasik herbatki, starsze dziecko samo się wychowuje, potrafi się sobą zająć. Pranie się pierze, obiad gotuje, słońce przyświeca.
Gdyby ktoś teraz zupełnie znienacka postawił przede mną kalashnikova z pełnym magazynkiem zaufajcie mi, że z łatwością znalazłabym zarówno osobę jak i byle pretekst do tego, aby ją zgładzić. Emocje, które mi towarzyszą od początku ciąży są pomieszaniem huraganu z tornadem, wichurą, powodzią i suszą w jednym.
Jeśli nigdy nie widzieliście sporego afrykańskiego słonia na żywo, i nie mieliście okazji patrzeć jak rośnie i jak powiększa swoje rozmiary podczas kilku intensywnych miesięcy, to już na wstępie mogę Was zaprosić na ten niebywały spektakl! Bez biletów wstępu, zupełnie za friko i nawet zdalnie [!] będziecie obserwować jak z niczym nie wyróżniającego się zwierzęcia dochodzę nagle do rozmiarów, które utrudniają chociażby zwinne poruszanie się ;-)
Mam ochotę być trochę pamiętnikowa, stąd ten cykl TCP. Mąż zagramanicą, a ja zaczęłam już gadać do siebie – to chyba najwyższy czas odrobinę słów wylać na wirtualne papierzyska. Przy szóstym dziecku wrócę do tych moich zapisków, i będę się z nich śmiała ;-) No dobra, przy trzecim a nie przy szóstym ;-P