Pamiętam, gdy całkiem niedawno [bo przecież było to latem ubiegłego roku], będąc w ciąży dostawałam wiadomości od Was w stylu: „Ej Ty, Szczęśliva, jak żyjesz z tym swoim brzuchem? To trzeci trymestr, co nie? Upały chyba wyciskają Cię jak cytrynę, a Ty wyglądasz, jakbyś nic sobie z tego nie robiła!”
Czasami myślę, że ta moja głęboko skrywana wrażliwość powinna zostać tam gdzie jej miejsce, czyli w sercu. Często jednak dochodzę do wniosku, że muszę się nią dzielić, gdyż świat jest zbyt brutalny, schematyczny i chłodny, aby pozwalać mu takim zostać.
Uwielbiam ten moment, gdy Słońce chowa się za horyzontem. Nie ma znaczenia czy jest to nad morzem, w górach, w mieście, czy też ostatnie promienie słońca przedzierają się przez gęsto posadzone pnie drzew w lesie.
Jednak tylko kilka zachodów Słońca utkwiło mi w pamięci, i gdy próbuję je sobie odtworzyć, pamiętam dokładnie każdy szczegół: z kim byłam, jak byliśmy wtedy ubrani, jakie emocje temu towarzyszyły, tęczę kolorów mam dokładnie rozrysowaną przed oczami.
Pozwól, że zabiorę Cię w krótką wycieczkę w przeszłość, kiedy to miałam naście lat.
Niedziela była dla nas wyjątkowo rodzinnym dniem. Wszyscy budziliśmy się i przystępowaliśmy do przygotowania niedzielnego śniadania.