Jeśli nie mieliście okazji jeszcze odwiedzić przybytku Domem Wariatów zwanego, to zapraszam Was do mnie czym prędzej!
Gdybym tylko mogła cofnąć czas zamiast dawać oschłego buziaka rzuciłabym się mu na szyję.
A wydawałoby się, że karmienie piersią powinno przyjść każdej kobiecie naturalnie. Bez żadnej walki, bez stresu i niepotrzebnych nerwów. Bez wylanych łez, bez żadnych wyrzutów sumienia i nieprzespanych nocy.
Ten chleb pieczemy z przerwami już ponad 4 lata. Ale pałeczkę pionierstwa i pierwszeństwa ma w tej materii zdecydowanie mój M. To on złapał bakcyla na pieczenie chlebów w domu. Po jakimś czasie przeszła mu ta zajawka, aby przenieść się na mnie. Teraz ja eksperymentuję. I teraz to ja się wkurzam, gdy coś pójdzie nie po mojej myśli.
Wiem z Waszych maili i komentarzy, że część z Was albo już ma za sobą to ciekawe wyzwanie jakim jest pojawienie się na świecie rodzeństwa dla Waszych maluchów i wiecie z czym to się je, albo to doświadczenie jest dopiero przed Wami i tak jak ja obgryzaliście pazury z tego powodu [no choć odrobinę, przyznajcie się ;-)].
Pewnie część z Was śledząc mnie na Facebooku albo na Instagramie doskonale pamięta moje przechwałki, że oto ja – matka odważna, kamikadze wręcz[!] ;-) odcinam na cały tydzień mojemu Synowi dostęp do nowych technologii.
Siedziałam dzisiaj z Teo na sofie przez dłuższą chwilę. Kończyliśmy się właśnie karmić. Odbiłam malucha na barku i położyłam go sobie na ramieniu. Taka malutka kruszynka. Najmniejsza jaką kiedykolwiek trzymałam w rękach. Najmniejsza i najmojsza.
Pamiętam siebie sprzed dwóch lat. Mam obraz takiej zlęknionej małej dziewczynki, która za wszelką cenę chciała dorosnąć do swojej roli. Roli matki, która przecież jest tak piekielnie odpowiedzialna, wymagająca i absorbująca. Ta mała dziewczynka po wielu dniach i próbach, po hektolitrach łez wylanych i nerwów zszarganych w końcu nabyła to cudowne doświadczenie, które pozwoliło jej zrozumieć siebie, dziecko i cały ten symbiotyczny duet wzięty razem do kupy.