Pamiętam, gdy w ciąży obiecywałam sobie, że nasz zwyczaj nieoglądania telewizji przeniesiemy na nasze dziecko. Bez pudła kojarzę moje zdziwienie i zniesmaczenie, gdy moi znajomi pozwalali swojemu synowi godzinami oglądać kreskówki. Nie robili żadnej wstępnej selekcji bajkowego repertuaru: leciał Scooby Doo, Transformers i inne koreańskie twory.
Odkąd pamiętam zwierzęta były obecne w moim życiu. Pierwsze rybki i chomiki dostaliśmy z bratem od rodziców w wieku 6 lat. Opiekowaliśmy się nimi dość przyzwoicie, o czym mógł świadczyć fakt, że namiętnie się rozmnażały. Dokonywały także aktów bestialstwa, ale ten fakt przemilczmy – nie sądzę abyśmy mogli mieć na to jakikolwiek wpływ. Po rybkach i chomikach przyszedł czas na psa i kota. Kot po roku od nas uciekł, pies natomiast miał się całkiem dobrze. Ogromny sznaucer olbrzym grzecznie pilnował naszego mieszkania i ogrodu. Nie przepadałam za wychodzeniem z nim na spacery. Strzelał „dwójeczkę” średnio co 15 minut, a ja musiałam się za niego publicznie wstydzić. Przyznaję bez bicia – nie miałam w zwyczaju zbierać do woreczka pozostałości, które ostawały się po nim na zielonej trawce.
A gdy skończy kolejny kierunek na Yale lub Harvardzie i po habiltacji zdecyduje się na astronautykę, to szlag trafi to, że miał być lekarzem [ jak sobie wymarzyliśmy i zdążyliśmy sprzedać wizję całej rodzinie i wszystkim sąsiadom] bo on będzie komponował szablony sudoku do kolejnego numeru Sudoku 5000 w czeskich kioskach. To prowokacja, of kors.
Nadszedł właśnie ten czas [uff!], kiedy to nasz Synal niespodziewanie wykazał zainteresowanie książkami. Kiedyś ewidentnie przechodził koło nich obojętnie. Próbowałam czytać wierszyki, bajki – entuzjazmu wielkiego w jego oczach nie było. Po minucie zainteresowania następowało wybitne znudzenie. Ot co. Chyba jednak zmężniał, spoważniał i dorósł w tej materii, ku mojej uciesze :-)
Pewnego razu obudziliśmy się, zjedliśmy śniadanie i przetarliśmy oczy ze zdumienia! W naszym ZOO [ w którym to zawsze roiło się od zwierzaków i innych wynalazków] nastała cisza! Nie mogliśmy znaleźć żadnego stwora, który to wcześniej bawił Iventego [ czyt.: którego nasz kochany Ivosław obśliniał i wyłamywał mu kończyny ;-)] i który to był odstawiany w kąt po kilku minutach. Zazwyczaj jednak lotem koszący lądował poza ogrodzeniem lotem … eghm…
Ivek rośnie jak na drożdżach. Ponad 8 miesięcy temu przyszedł na świat i efektywnie zawojował w naszym życiu. Teraz, mając prawie 9 kg na koncie, zupełnie nie przypomina tej chudzinki z kwietnia 2013. Niespełna 2,5 kilogramowy szkrab zmienił mnie na dzień dobry tysiąckroć bardziej niż wieczorowy makijaż. Przejrzał mnie chłopak na wskroś i pozmieniał w matce wszystko, co mogło stanąć na jego drodze.
Małe. Zgrabne. Silne. Zwinne.
Jak złapią, to mocno. Jak drapną, to ślad zostawią. Jeśli uszczypną, to tam gdzie zaboli najbardziej. Jak się we włosy zaplączą, to na amen i ciągnąć będą, i motać, aby z triumfem wyrwać, co miało zostać wyrwane. Za nos złapią, z największą na świecie delikatnością, by później przygruchotać w nozdrza i szczypnąć dla urozmaicenia. Zahamowań nie mają – oko, ucho, szyja? Wszystko jedno. Byle mocniej, byle szybciej.
Świat należy do tygrysów.
Do odważnych tygrysów.
Co to nie boją się ruszyć Taty gramofonu. Nawet gdy On patrzy groźnym wzrokiem.