Na „stanie magazynowym” ;-) mam już dwójkę maluchów. Jak na mnie, dawną przeciwniczkę najmłodszych, to całkiem zaskakujące zakończenie, jednak jak to mówi mój M.: „do zakończenia” nam jeszcze brakuje co najmniej jednego malucha;-)
Moje dwa stwory, szkodnikami zwane, są całym moim światem. Są moją codzienną alfą i omegą. Moim wschodem i zachodem słońca. Moim śniadaniem, obiadem i kolacją w jednym. Moim feng i moim shui. Moją kawą i jednocześnie jej brakiem.
Wiem, że my – rodzice, a matki w szczególności, mamy w sobie pewien “pierwiastek – panikary”, tak go sobie pozwolę roboczo nazwać ;-)
Jak już pewnie zdążyliście się przekonać jestem totalnym technologicznym geekiem! Nie wyssałam tego mojego zakręcenia w tej materii z mlekiem matki, jednak udzieliło mi się ono prawdopodobnie od kiedy mój M. jest moim życiowym partnerem.
Mój starszak jest frytkożerny. Chociaż, gdy tak się głębiej zastanowię, to dochodzę do wniosku, że chyba jednak ketchupożerny jest na pierwszym miejscu. Zaraz po ketchupie numerem uno są dla niego frytki. I to w każdej postaci. Ziemniaczanej. Marchewkowej. I tak dalej.
Od kiedy tylko pamiętam starałam się zjednywać sobie ludzi. Już w przedszkolu wolałam nie iść pod prąd i decydowałam się oddać komuś ulubioną zabawkę aniżeli walczyć na śmierć i życie o jej utrzymanie w swoich rękach. Podskórnie czułam, że to może mi zaszkodzić w tym jakże hermetycznym przedszkolnym gronie. Bo albo mi podczas leżakowania ściągną piżamowe gacie, albo zjedzą calusieńką ulubioną balonową pastę signal dla dzieci. Nie było łatwo, oj nie było!