Kiedy otrzymałam to tajemnicze zaproszenie doszłam do wniosku, że nie ma opcji, abym z niego nie skorzystała. Muszę przyznać się bez bicia, że wizja spędzenia jednego dnia na odrobinę wolniejszych obrotach, była meeega kusząca!
Przy tej swetrowej rozmkince miałam tyle frajdy, że nawet sobie tego nie wyobrażacie! A może wyobrażacie? ;-) Włączyłam maszynę tuż przed północą i do 1.00 z minutami banan mi nie schodził z twarzy. Nie mogłam się doczekać, aż skończę robić coś, na co ostrzyłam sobie nożyce od 3 tygodni.
To są te chwile, te nieliczne chwile, gdy siedzę jak teraz, w ciszy, dzieci już śpią a ja z jednej strony bardzo się cieszę, że mam chwilę dla siebie, a z drugiej jednak łapię się na tym, że biorę do ręki telefon i oglądam ich zdjęcia. Paradoks, prawda? Za chwilę w końcu opamiętuję się i korzystam z uroków bycia sam na sam ze sobą.
Między innymi do niej. I do siebie samej również. Przecież to my – kobiety, dokonałyśmy wyboru z kim chcemy żyć, prawda? A nie nasza matka, babka czy swatka.
Może spróbuję jednak po kolei ;-)
Witam wszystkich. Przedstawiam styczniową, (nieco spóźnioną z powodu nagłego natłoku domowych obowiązków) odsłonę rankingu blogów o tematyce rodzinnej.
Zawsze chwalę się, że jestem mistrzem dań gotowych lub prawie gotowych ;-) Kucharzenie godzinami nie jest dla mnie. W tym przypadku nie potrzebujecie siódmego stopnia wtajemniczenia i czarnego pasa. Kilka ruchów łyżką i jeden z moich ulubionych deserów jest gotowy!
My, kobiety, wychodzimy często z założenia, że ze wszystkim poradzimy sobie same. A właściwie, że ze wszystkim musimy sobie same poradzić.
Do zupy mocy zbierałam się już dobre dwa miesiące, ale nie ukrywam, że stanie przy garach mnie trochę zrażało. Bo to jest zupa na wyjątkowe okazje, i zupa o wyjątkowych wymaganiach. Ale warto, naprawdę warto zrobić ją pierwszy raz, bo późniejsze razy są gwarantowane.