Wrocław jawi mi się w głowie jako moja osobista, ogromna chmura tagów. Nasza ostatnia, wyjątkowo krótka wycieczka odświeżyła mi w głowie tę chmurę haseł bardzo bliskich mojemu sercu.
Wiedziałam, że krzywo nam z oczu patrzy. Czułam podprogowo, że ten zamek nie będzie nam pisany. Miałam nosa do tego, że albo zamkną nas w lochu, albo nawet nie przekroczymy jego progu.
Nie mam w zwyczaju wylewać swoich mądrości i sugerować innym pewnych zachowań, które moim zdaniem powinny zostać wdrożone do ich codzienności. Mogę sobie odburknąć co nieco pod nosem, skrzywić się na pewien widok, ale rzadko interesuje mnie cokolwiek oprócz mojego własnego piegowatego nosa i nosów mojej rodziny, przy okazji. Każdy sobie rzepkę skrobie, nie oszukujmy się. To co jest na Twoim podwórku jest Twoją sprawą. Jednak…
Nasza rodzina rozstrzelona jest po odległych krańcach Polski. Ja pochodzę z Wrocławia, a mój Mąż znad Doliny Sanu. Zdecydowaliśmy się zamieszkać w Krakowie i wydaje się to być najlepszym rozwiązaniem – zarówno do jednych rodziców, jak i do drugich, mamy jednakowy kawał drogi ;-) Ma to swój [chyba jeden, jedyny] plus – nikogo nie faworyzujemy pod względem częstotliwości odwiedzin, a także spore minusy – np. nie mam szans na podrzucenie dziecka teściowej, gdybym zechciała wybrać się sama na lumpeksowe łowy, o randce z Mężem we dwoje nie wspominając ;-) Ubolewam nad tym, ale spinam tyłek i idę dalej.
Z zamiarem kupna kasku dla Iventego nosiliśmy się prawie miesiąc. Rowery czekały tylko na nasz znak. Najpierw zrobiliśmy im mały przegląd, aby przygotować je odpowiednio do sezonu. Fotelik/krzesełko na rower także czekało już tylko na przymocowanie [ o naszym wyborze fotelika rowerowego opowiem następnym razem].
Zrobiliśmy najpierw rekonesans w sieci. Jest w czym wybierać, sami zobaczycie. Zarówno pod względem mnogości modeli jak i niezłego rozstrzału cen. Oczywiście ja [jak to ja…] zaczęłam sortować kaski od najwyższych cen i szukałam designu, który mi będzie odpowiadał. Sroka jestem, nie ukrywam. W tym przypadku jednak to nie wyglądem kasku powinniśmy się kierować [spuszczam pokornie głowę…]. Tutaj najważniejszą rolę odgrywa bezpieczeństwo. Cała reszta jest na szarym końcu.
Już od kilku dobrych miesięcy zbierałam się w sobie, aby dokonać pewnych zmian w swoim/naszym życiu i to ostatnie dwa miesiące okazały się być tymi najbardziej produktywnymi pod tym względem. Ze zmianami jest często jak z dietą. To nie tylko wola walki o lepsze ciało jest tutaj sprawcą zamieszania. Ja do tych zmian, które mają zakończyć się triumfem, potrzebuję całej otoczki, na którą składają się np. piękna pogoda za oknem, zdrowe dziecko, spokojna głowa bez większych zmartwień, brak sprzeczek z mężem na tapecie. Mogłabym tak wymieniać bez końca. Czasami jednak zmiany dokonują się dzięki pewnym zbiegom okoliczności lub ciągom wydarzeń sobie sprzyjającym.
Na wstępie wyjaśnię przewrotny początek tytułu tego tekstu – otóż, tak jak Państwo Gucwińscy ze swoim cyklem „Z kamerą wśród zwierząt” kiedyś starali się nam przybliżyć świat zwierząt, ja postaram się przybliżyć świat lokalnych [ i nie tylko] miejscówek [ mieszkamy w Krakowie, ale ostatnio jesteśmy bardzo mobilni ;-) ] , w których nie zginiecie z dzieckiem, co więcej – posłużą Wam one za ciekawe miejsce wypadowe, gdzie albo dobrze zjecie, albo napijecie się dobrej kawy, albo będą one atrakcją samą w sobie. Nie będą to miejsca dedykowane głównie rodzicom z dziećmi, pomimo to wychodzą one naprzeciw oczekiwaniom par, które zdecydowały o powiększeniu rodziny.